Dziś śnił mi się koniec świata... Albo jakaś katastrofa na skalę globu... Widziałem to będąc na jakiejś pustyni, w domku przypominającym te z Nevady, do testów atomowych... Było gorąco, świeciło słońce... Oglądałem na niebie pozostałości smug kondensacyjnych samolotów i nagle gdzieś daleko, daleko przede mną ujrzałem coś na kształt falującego, gorącego powietrza... Poczułem lekki niepokój. Wydawało mi się, że drży ziemia. Na niebie pojawił się ogień. Powiedziałem do dziewczyny, która towarzyszyła mi dłuższą część snu, że to koniec świata... Patrzyliśmy, patrzyliśmy, a ja zastanawiałem się: co teraz będzie... Nagła myśl o śmierci nie była przerażająca, raczej lekko ekscytująca... Huk. Tu sen się nie tyle skończył, co zmienił lokalizację... Dawno czegoś takiego [we śnie] nie przeżyłem. Podobało mi się. Virtual reality. Taaaaa...